Na dorszowym szlaku

portret

Wyprawa na dorsze to wyjątkowa okazja dla zwykłych amatorów wędkarstwa, prawdziwych pasjonatów tego sportu lub po prostu tych, którzy chcą przeżyć niezapomnianą przygodę na morzu.

Ze snu wyrywa mnie dźwięk budzika. Półprzytomny próbuję namacać komórkę, by wyłączyć irytujący głos alarmu. Już piąta. Pora wstawać. Mam niecałe pół godziny na zebranie się, inaczej szansa na przygodę przepadnie.
Port w Darłówku emanuje spokojem. Nie mąci go nawet nieustanny krzyk mew od świtu szukających swojej szansy na łatwy i szybki posiłek. Ich śpiew wraz z szumem morza stanowią integralną część portowego krajobrazu. Przy kutrze, którym za chwilę wypłynę w morze na połów dorsza, stoi dwóch uzbrojonych po zęby w sprzęt wędkarski mężczyzn. „Nieźle obładowani – myślę. – Zobaczymy, czy ilość przełoży się na jakość…”. Odwzajemniają moje ciekawskie spojrzenia, gdy ze swojego ekwipunku wyciągam aparat fotograficzny.
Szyper zaprasza nas na pokład. W ciszy ruszamy. Po drodze zgarniamy jeszcze grupkę podekscytowanych poznaniaków. Teraz kuter, jakby na przekór melancholijnej portowej przestrzeni, zaczyna tętnić życiem. Senne Darłówko pomału zostawiamy za sobą. Tymczasem na pokładzie ciągle coś się dzieje. Mirek, Andrzej, Wojtek… – padają kolejno imiona uczestników wyprawy. Niektórzy integrują się, pociągając łyczek czegoś mocniejszego. Po udanej ceremonii, czas wziąć się do pracy. Jedni wyciągają swój sprzęt, drugim szyper udostępnia ten pozostający na wyposażeniu kutra. Po chwili na pokładzie mamy istny bazar rozmaitości – tu linki i profesjonalne kołowrotki, tam haczyki i pilkery, gdzie indziej przywieszki i jaskrawe troki. I wszystko niezwykle istotne. W końcu dobrze uzbrojona wędka może przesądzić o pomyślności połowu… Pierwszy przystanek robimy po godzinie rejsu. Ze wskazań echosondy wynika, że tuż obok kutra przepływa ławica dorszy. Rozlega się charakterystyczny dźwięk pokładowego dzwonu – to sygnał, że już czas zarzucić wędki. Rywalizacja rozpoczęta. Przy burtach wszyscy nerwowo szukają kawałka wolnej przestrzeni dla siebie. Każdy chce być tym pierwszym, który wyciągnie dorodną sztukę. Złowione ryby lądują w skrzynkach. Każdy z uczestników wyprawy pracuje na siebie – ile dorszy złowi, tyle zabierze do domu. Tymczasem szyper ponownie uderza w dzwon. Tym razem obwieszcza koniec pierwszego połowu – ławica odpłynęła, więc i my musimy udać się w inne miejsce, gdzie znowu będziemy mogli zacząć swoje ciche zawody.  W ciągu całego rejsu zmieniamy lokalizację kilkakrotnie, zawsze według schematu: postój, gong, połów, gong, odpłynięcie. Ale wbrew pozorom nie jest nudno, a kilkugodzinna przygoda na pełnym morzu mija błyskawicznie. W drodze powrotnej do portu w Darłówku pomocnik kapitana filetuje złowione przez uczestników wyprawy ryby. Pada rekord rejsu – 5-kilogramowy dorsz naprawdę cieszy oko. Wszystko to, co zostało po czyszczeniu ryb, zostaje wyrzucone za burtę. Stado mew, które wyczuły krwawą ucztę, dotąd niecierpliwie krążących nad kutrem – pikuje do morza.

fot. Mariusz Troliński